Chester Bennington - wspomnienie

Dodany: 20 Jul 2018 12:06
Przez: Patryk Gochniewski
foto: Kai Marks/facebook.com/linkinpark

- To już rok od kiedy odszedłeś. Surrealistyczne doznanie żałoby, złamanego serca, wyparcia i uznania, które ciągle w nas krążą. Wciąż jednak wydaje nam się, jak byś był obok, otaczając nas swoim wspomnieniem i światłem. Twoja jedyna w swoim rodzaju dusza pozostawiła trwały ślad w naszych sercach, dowcipach, radości i wrażliwości - piszą dziś członkowie Linkin Park. Minął rok od samobójczej śmierci Chestera Benningtona, która odcisnęła bardzo bolense piętno na wszystkich fanach i całym przemyśle muzycznym.

- Jesteśmy dozgonnie wdzięczni za twoją miłość, życie i pasję, którą dzieliłeś z nami oraz całym światem. Brakuje nam ciebie bardziej niż mogą to wyrazić jakiekolwiek słowa - zakończył zespół. Pod tymi słowami może podpisać się tak naprawdę każdy.

Dziś, 20 lipca 2018, w rocznicę odejścia Benningtona, fani na całym świecie zbierają się na specjalnie przygotowanych wydarzeniach, które mają uczcić jego pamięć. My postanowiliśmy wspomnieć jego życiorys.

Chester Charles Bennington był jednym z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych głosów rocka XXI wieku. Jego barwa i umiejętność operowania wokalem była niesamowita. Przez dwie dekady związany był z Linkin Park. Ponadto wspólpracował z całą gamą artystów - od Jaya-Z, przez Paula McCartneya, Santanę i Motley Crue, po jego ukochanych Stone Temple Pilots. Bennington był głosem pokolenia. On, wraz zespołem, zmienił kształt muzyki początku nowego millenium, zainspirował wielu dzisiejszych wykonawców, przekraczał i zacierał granice. Na swoim koncie zebrał ponad siedemdziesiąt milionów sprzedanych płyt na całym świecie.

Urodził się w Arizonie. Konkretnie w Phoenix. Jego matka była pielęgniarką, ojciec zaś śledczym zajmującym się sprawami molestowania nieletnich. Po ich rozwodzie Chester trafił pod opiekę ojca. Nie miał jednak łatwego i przyjemnego dzieciństwa. Między siódmym a trzynastym rokiem życia był ofiarą - o ironio - molestowania seksualnego ze strony starszego przyjaciela rodziny. Pchnęło go to w tak młodym wieku ku narkotykom. Opium, amfetamina, kokaina. Była to najprostsza droga ucieczki od problemów. Dokuczania i rozwodu rodziców. - Nie byłem lubiany w szkole. Pomiatali mną jak szmacianą lalką. Bo byłem chudy i dziwnie wyglądałem - opowiadał w jednym z wywiadów. Szukał także ukojenia poprzez środki artystycznego wyrazu. Pozeja, rysunki, pisanie piosenek oraz zatracanie się w muzyce Depeche Mode oraz Stone Temple Pilots.

W wieku siedemnastu lat wrócił do matki i rozpoczął karierę. Pierwszym składem, do którego dołączył był zespół Sean Dowdell and His Friends?, później - również z Dowdellem - założyli Grey Daze. Zespół wydał trzy płyty w latach 90.. W tym okresie (1996) Bennington również się ożenił. Jego pierwszą żoną została Samantha Olit. Z tego związku narodził się Draven. Małżeństwo było jednak dość burzliwe i po około dziesięciu latach rozpadło się po kłótliwym rozwodzie. Głównie z winy Samanthy, która chciała przejąć gros majątku męża.

W 1998 roku Bennington odszedł z Grey Daze i był gotowy porzucić muzykę. Wtedy jednak odezwał się do niego Jeff Blue z Zomba Music, który zaproponował mu wzięcie udziału w kastingu na wokalistę nowopowstałej kalifornijskiej kapeli, wczesnej formy Linkin Park. Było to pod koniec lat 90.. Szybko okazało się, że on i Mike Shinoda nadają na tych samych falach. Świeżo stworzony zespół szybko podpisał kontrakt z Warner Bros. i szturmem wdarł się do świat rocka. Na wciąż wysokiej, ale już powoli opadającej fali nu metalu wypłynęli na szerokie wody, które pozwoliły im robić z muzyką to, co im się żywnie podobało. Tym samym, debiutancki album z 2000 roku, "Hybrid Theory", stał się najlepiej sprzedjącym debiutem XXI wieku.

Połączenie rocka, metalu, rapu i elektroniki oraz tekstów poruszających temat rozwodu rodziców i uzależnienia od narkotyków szybko stało się wielokulturowym łącznikiem pokolenia dorastającego na początku nowego millenium. Siłą tego było także to, że Bennington miał niezwykłą łatwośc tworzenia treści w taki sposób, żeby każdy mógł się z nimi utożsamić. Oczyszczał nie tylko siebie, ale dawał też tę możliwość innym ludziom. Na przestrzeni lat wielokrotnie to udowadniał.

Było wiadomo, że Chester Bennington stał się głosem tego pokolenia. Że muzyka jego i Linkin Park, jak niczyja inna z tamtego okresu, stanie się wyznacznikiem ludzi urodzonych na przełomie lat 80. i 90.. Płynąc na fali emocjonalnego rozgoryczenia, w 2003 roku ukazała się "Meteora", która rozeszła się w 27 milionach kopii. Utwór "Numb" stał się zaś pokoleniowym hymnem ludzi niepewnych, szukających akceptacji i walczących każdego dnia z własnymi problemami. Stał się hymnem niemal każdego młodego człowieka.

W tym czasie zespół powołał również własną trasę koncertową, Project Revolution, na którą zapraszali wielu gości. Zespoły biorące udział w wydarzeniu momentalnie zyskiwały na popularności. Był to efekt Linkin Park. Wielu z tych artystów jest dziś wdzęcznych za daną szansę. Jeszcze więcej dziękuje Benningtonowi i kolegom za to, że dzięki nim zaczęli robić muzykę albo uwierzyli w swoje siły jako artyści. Bo kalifornijski band to przede wszystkim fantastyczni, ciepli ludzie, którzy potrafią jak nikt inny w tej branży, być wsparciem dla innych.

"Meteora" ugrunotwała pozycję zespołu na rynku muzcznym i w późniejszym okresie zespół stopniowo rósł w siłę, stając się jednym z największych zespołów rockowych na świecie. Aż cztery ich albumy debiutowały na pierwszym miejscu sprzedaży.

Jednak nie wszystko złoto, co się świeci. Gdzieś w połowie pierwszej dekady lat dwutysięcznych, problemy Benningtona znów zaczęły się nasilać. Szybko osiągnięta sława i nierozliczenie się z demonami przeszłości ponownie pchnęły go w sidła alkoholu i narkotyków. Kiedy w 2005 roku powołał do życia swój solowy projekt, Dead By Sunrise, było z nim naprawdę źle. Aż do 2010 roku był w ciągu. Był moment, kiedy ważył zaledwie 53 kilogramy. Dość otwarcie mówił o swoich problemach. - Brałem nawet kilkanaście kwasów dziennie, aż dziwne, że jestem teraz w stanie mówić - opowiadał. Przyznał się też do myśli samobójczych. Miał ogromne problemy ze zdrowiem psychicznym. W wyjściu z sytuacji nie pomógł też wspomniany, bardzo trudny rozwód z pierwszą żoną.

Mimo że po tym okresie, kiedy wyglądał jak chodzący trup, zaczął sprawiać wrażenie osoby, która powoli wychodzi na prostą, wcale tak nie było. Wprawdzie wziął się za siebie, zaczął prowadzić zdrowszy tryb życia, ćwiczył (- Dzięki temu czuję się dziesięć lat młodszy - mówił), to jednak wcale nie było z nim lepiej. Nie pomogło nawet spełnienie młodzieńczego marzenia, czyli dołączenie do składu Stone Temple Pilots. Bennington cały czas krążył wśród demonów pętających jego głowę, uciekając w alkohol i narkotyki. Może nie tak mocno jak kiedyś, ale wciąż. Wielu liczyło, że nowa żona, Talinda Bentley, pomoże mu z tego wyjść, jednak chyba też nie miała wystarczająco siły, aby wszystkiemu temu zaradzić.

Po jego samobójstwie mówiła: - Na chwilę przed jego śmiercią wydawało się, że wszystko było w porządku. Niestety, nie było. To, co uważaliśmy za dobre, okazało się być przesłankami, które doprowadziły do jego śmierci. To bardzo trudne, bo gdybyśmy wtedy wiedzieli o depresji tyle, co teraz, łatwiej było by nam go wspierać.

W tym najbardziej mrocznym okresie swojego życia Bennington pojawił się także w filmach - "Piła VII" oraz dwóch częściach "Adrenaliny".

Dopiero w 2017 roku, gdy światło dzienne ujrzał ostatni album Linkin Park, "One More Light", wokalista postanowił w pełni się otworzyć i opowiedzieć o problemach, które nim targarły. Mimo że przez lata widzieliśmy uśmiechniętego i pogodnego człowieka, który miał w sobie tyle dobra i ciepła dla innych, w środku wciąż toczył bitwę z wrogami, którzy nie opuszczali go od dzieciństwa.

- W 2015 i 2016... działo się wiele rzeczy w moim życiu osobistym, które były naprawdę pojebane - wyznał w marcu. - Wiele czasu w tym okresie poświeciłem na to, aby mój świat się nie rozpadł. Dotykało to całe moje otoczenie. Na gruncie personalnym było fatalnie. Było to całkowite załamanie mnie, jako człowieka. Starałem się ciężko pracować, aby wrócić na dobre tory i czerpać z tego nagrody. Bardzo pomogło mi w tym otworzenie się i bycie szczerym. To pozwoliło mi, razem z zespołem, zawrzeć to wszystko w muzyce, którą stworzyliśmy - tłumaczył.

Mówił w szczególności przez pryzmat utworu "Heavy", który promował najnowszy album. - Kiedy spojrzysz na wers otwierający piosenkę, to jest on kurewsko prawdziwy. To właśnie myślę i czuję. Moja głowa nie jest najbezpieczniejszym miejscem dla mnie. Chyba że skupię się na najistotniejszych teraz rzeczach. Byciu prawdziwym, otwartym, dbaniu o siebie. Jednak bardzo szybko potrafi się to wszystko popsuć - szczerze opowiadał. - Polecam każdemu, kto ma podobne problemy, aby wziął kartkę papieru, wyrzucił na nią wszystko co mu leży na wątrobie i spalił ją. Pogadajcie o tym z kimś. To pomaga. Ja mam to szczęście, że dostałem się do programu dwunastu kroków. Siadamy w kółku, obcy sobie ludzie, i opowiadamy o naszych życiach.

- Wiem kim jestem, wiem co mam robić i jestem z tego powodu zadowolony. Mam niebywałe szczęście, że mogę robić, to co robię. Jest to niezwykle ważne dla kogoś takiego jak ja - zakończył. Wydawało się zatem, że Bennington zaczyna wygrywać walkę z tym, co go niszczyło przez całe życie. Szybko jednak okazało się, że to miłe złego początki.

Chcąc niechcąc dobry nastrój muzyka zniszczył jego najbliższy przyjaciel, Chris Cornell, który popełnił samobójstwo 18 maja 2017 roku. Dzień przed wydaniem "One More Light". Wtedy też Chester napisał niezwykle wzruszający list otwarty do niego. To był najpewniej moment, który uruchomił całą lawinę nieszczęść, ponownie popychając Benningtona w otchłań ciemności własnego umysłu. Wielu specjalistów od zdrowia psychicznego zaznacza, że daty, rocznice związane z ważnymi dla nas osobami czy wydarzeniami są często wybierane przez osoby chcące się zabić. Nie inaczej było w tym wypadku.

Chester Bennington popełnił samobójstwo 20 lipca 2017 roku. Powiesił się w swoim domu w Palo Verdes. W dniu, kiedy swoje 53. urodziny obchodziłby Cornell. Bo ile w swoim życiu może znieść jeden człowiek. Niezwykle wrażliwy, jakim był wokalista Linkin Park. To wszystko, w połączeniu ze śmiercią przyjaciela, na którego pogrzebie kilka dni wcześniej śpiewał, pogłębiło jego depresję i pchnęło ku ostateczności.

Ostatni raz na scenie pojawił się 6 lipca 2017 roku w Birmingham w Wielkiej Brytanii. Też wtedy ostatni raz pożegnał się z fanami swoim słynnym buziakiem.

Nikt się tego nie spodziewał. Nikt nie przypuszczał, że ma aż tak ogromne problemy. Odszedł głos pokolenia i jeden z najwybitniejszych wokalistów ostatnich lat. Dopiero w tym momencie ludzie zaczęli sobie zdawać sprawę z tego, że zdrowie psychiczne nie powinno być tematem tabu, a chorobą cywilizacyjną, która dotyka coraz większą liczbę ludzi i nie powinna być bagatelizowana. Rozpoczęły się ogólnoświatowe akcje budujące świadomość o depresji i innych chorobach. Sama Talinda stanęła na czele I Am The Change i 320 Degrees, które mają wspierać wszystkich, których umysł jest ich największym wrogiem.

Żadna inna śmierć muzyka w ostatnich latach nie odcisnęła takiego piętna. Ani na środowisku, ani na fanach. Płakali wszyscy - od Coreya Taylora po ludzi, którzy Linkin Park odłożyli na półkę po drugiej płycie. To samobóstwo miało potężną siłę rażenia. Dopiero wtedy zrozumiano jak wpływową postacią był ten uśmiechnięty chłopak z Arizony. Swe serce nosił na dłoni i za to pokochały go miliony. Jest to jedna z tych osób, o których świat nigdy nie zapomni. Na zawsze będzie brakować jego ciepła, wrażliwości, uprzejmości, talentu i głosu.

Dzięki, Chester. Szkoda, że już się nigdy nie zobaczymy.