Dla wychowanych w latach 90. Brytyjczycy byli jednym z najważniejszych zespołów, które się wtedy pojawiły. Trudno było sobie wyobrazić MTV bez niepokojących wideoklipów tercetu, które były emitowane przez cały dzień obok Nirvany, Pearl Jamu, Spice Girls czy Backstreet Boys. Bo tak różnorodny był wtedy rynek. I wszystko miało swoją wartość.

The Prodigy zadebiutowali w 1992 roku, albumem który dziś jest uważany za pionierski dla gatunku rave. Wtedy jeszcze Flint był tancerzem w zespole. Dopiero później stał się jego wokalistą. Krążek "Music For the Jilted Generation", który ukazał się dwa lata po debiucie, wywindował zespół do rnagi ogólnoświatowego fenomenu. Utwory jak "Voodoo People" czy "No Good" z miejsca stały się najpopularniejszymi utworami puszczanymi na rave'owych - ale nie tylko - imprezach, a zespół uzyskał status gwiazd.

Później było jużtylko lepiej. Największe festiwale, wyprzedane trasy koncertowe oraz fantastycznie sprzedające się płyty. No i kolejny przeboje, które Brytyjczycy tworzyli raz za razem. "Firestarter", "Breathe", "Smack My Bitch Up", "Omen"... Można wymieniać bez końca. Do tego dochodziły fenomenalne, pełne dzikiej energii koncerty, które na przestrzeni lat nic nie straciły ze swojego wigoru.

The Prodigy jednoznacznie kojarzy się z Keithem Flintem. Stał się on ikoną muzyki i popkultury lat 90.. Jego zachowanie, fryzury, sposób bycia były niepodrabialne i jest to niezwykle smutne, że już go więcej nie zobaczymy na żadnym koncercie.

Flint zmarł kilka miesięcy po wydaniu najnowszej płyty zespołu, "No Tourists" i trzydzieści lat po powstaniu The Prodigy.