¡MAYDAY!
¡MAYDAY!
¡MAYDAY!
¡MAYDAY!
Utwór to hedonistyczny manifest życia „tu i teraz”, z energią niszczenia parkietu jakby to był ostatni dzień życia. Narratorzy (Bernz, Wrekonize) portretują się jako zblazowani, ale wolni: whisky („brown stuff”), zioło („evergreen”), „cloud nine”, podwójne pięści i lista grzechów do odhaczenia. Otwarcie przyznają się do przesady („pijemy i palimy za dużo”), ale to część ich tożsamości: zero zahamowań, zero udawania, „fresh outta fucks to give”. Hasło przewodnie: dziś idziemy na całość, bo jutro może nie nadejść.
Druga część rozwija klimat niekończącej się nocy: wpadka na imprezę z Bacardi, polowanie na „niedopałek w wyścigu szczurów”, przeginki przy barze, które kończą się odmową obsługi. Jest też gest lojalności i pogardy dla „gadających z boku”: lepiej imprezować z braćmi niż wdawać się w toksyczne układy. Finał to obraz nieugaszonej wibracji — bez snu, bez wyłączania, „aż do wschodu słońca” i dalej, nawet „na księżycu”. Refren spina wszystko mottem o zrywaniu hamulców i czerpaniu pełnymi garściami z każdej nocy.