Ten utwór opowiada o kimś, kto dociera do momentu przesilenia – najpierw puszcza żal, łapie chwilowy oddech, ale prawdziwy spokój wciąż mu ucieka, jakby był czymś mitycznym, czymś, co istnieje tylko dla innych. Bohater funkcjonuje w chaosie, w „morzu ognia”, którym jest jego własne życie, pełne presji, konfliktów i ludzi, którzy z boku oceniają, zamiast pomagać. Rozumie już, że sukces przyciąga wrogów, że każdy patrzy z własnej perspektywy, a historie bywają jak kreskówki – przerysowane, uproszczone, absurdalne. Jednocześnie on sam nie udaje nikogo: po prostu uczy swoje słowa „pływać” w brudnej rzeczywistości, a zimne prysznice od życia traktuje jak jedyne, co trzyma go w czystości. Gdy spadał, gdy tonął w kłótniach i smutku, ci, którzy powinni być obok, odwracali wzrok. Dlatego teraz mówi im prosto – byli bez twarzy, obcy, nieistotni. I właśnie ten upadek ma go wyrzucić w górę jak katapulta.
Druga część to przełom: bohater przyznaje, że on i spokój nigdy nie tworzyli pary, że odreagowanie bywało ucieczką, a wylewność często kończyła się tłumionymi słowami, które zjadał, próbując przetrwać. Z biegiem lat odrósł od powierzchownych ambicji – złotych łańcuchów, blasku, imprez – i zrozumiał, że to wszystko nie dawało nic trwałego. Zmęczenie, zwątpienie, utrata wiary w siebie i w innych doprowadziły go do punktu, w którym pierwszy raz nie był pewny nawet własnych fundamentów. Ale teraz wraca na kurs, kieruje się w lepszą stronę, a „szczury”, które uciekły z jego życia, myśląc, że tonie, nie mają już prawa wrócić. Jeśli kiedyś będą chcieli podać rękę, odpowiedź jest prosta: koniec oznacza koniec. I właśnie dlatego śpiewa na końcu: „w górę” – bo po dnie zostaje tylko jeden kierunek.