To jest obraz gościa, który zbudował cały swój świat na przepychu, brawurze i absolutnym braku hamulców — i mówi o tym z taką pewnością, jakby każda linijka była stemplem jego własnej legendy. W pierwszym akapicie to czysta braggadocio: życie od klatki schodowej po penthouse, od jazdy w rozpieprzonych realiach po latanie własną Cessną. To narracja człowieka, który nie udaje, że jest moralny, ani że ma plan — on po prostu płynie na fali pieniędzy, impulsów i konsekwencji, które nigdy go nie zatrzymały. Między wersami przewija się brud bloków, śmiech z ludzi, którzy tylko mówią, a nic nie robią, oraz deklaracja, że MTS to nie trend, tylko wyrosły z betonu znak obecności. Jego słowa są ostre, cyniczne, czasem absurdalne, ale cały czas utrzymane w tonie kogoś, kto nigdy nie musiał nikogo pytać o pozwolenie, by wejść.
W drugim akapicie widać, jak ta hiperboliczna historia rozlewa się na pełne życie — kontrakty na bańkę, poranki w apartamentach za granicą, tempo tak szybkie, że nie wychwytują go radary. Jest też nuta goryczy: ze starej ekipy zostało tylko „paru, paru”, bo gdy przyszła kasa, relacje przestały być takie same. Ale zamiast refleksji jest jazda dalej, bo on nie zwalnia, nie zdejmuje okularów, nie daje się ściągnąć na ziemię. Finalnie to portret człowieka napędzanego wyłącznie ruchem, kasą i własnym impetem — kogoś, kto nie szuka akceptacji ani sensu, bo cała jego narracja to jedno wielkie „kanclerz, kasuj”, powtarzane jak mantra, która ma przypominać, że jakkolwiek by było, on zawsze wróci do tego samego — wydawać, żyć szybko i mówić wprost, czy komuś to pasuje czy nie.