Biffy Clyro
Biffy Clyro
Biffy Clyro
Biffy Clyro
Biffy Clyro
Podmiot ucieka przed własnym bólem, noc po nocy próbując przytępić wszystko, co w nim narasta — czy to papierosami, czy alkoholem, który i tak nie chce w nim zostać. W jego oczach widać rozszczepienie, wielość postaci, które w nim mieszkają, jakby każde odbicie było inną wersją tego samego, zmęczonego człowieka. A jednak pojawia się ktoś, kto rzuca światło na ten wewnętrzny chaos, sprawiając, że cała jego twardość topnieje, a w jej miejsce zostaje tylko czysta, bezbronna sentymentalność, której nie potrafi już ukryć.
W kolejnych próbach oporu przeciwko cierpieniu podmiot wciąż przegrywa — bo nawet jeśli inni próbują z bólem walczyć, nigdy nie są w tym naprawdę sami, a on sam czuje dziś coś odwrotnego: skrajną samotność. Chce się wspinać, stawiać flagę na własnych ruinach i patrzeć z góry na świat, jakby dominacja mogła uleczyć to, czego nie potrafi nazwać. A jednak wciąż wraca to samo: światło, które ktoś w nim zapalił, i ta nieoczekiwana miękkość, która z niego wypłynęła. Niezależnie od tego, ile razy powie sobie, że nie potrzebuje niczego — zostaje z jednym faktem: że czy tego chce, czy nie, stał się sentymentalny.